Podobnie jak w poprzednich zużyciach, uszeregowałam produkty od najbardziej do najmniej lubianych (nie dotyczy kolorówki, zaprezentowanej razem). Zapraszam!
O szamponie Insight Rebalancing pisałam już wielokrotnie, zatem w skrócie - bardzo lubiłam jego łagodność w połączeniu z dobrym oczyszczaniem i długą świeżością włosów. Dla mnie świetny na co dzień, tylko zapach ma trudny. Zdaję sobie jednak sprawę, że opinie na temat jego właściwości są różne - trzeba się przekonać na własnej skórze. Szampon pokrzywowy Joanna jest już zupełnie inny - mocno oczyszczający, trochę plącze włosy, totalna klasyka w kategorii szamponów oczyszczających. Świetny do używania np. raz w tygodniu, nie zliczę zużytych buteleczek. O antyperspirantach Garnier Neo pisałam już wielokrotnie - nadal bardzo je lubię, choć aktualnie posiadana pomarańczowa wersja delikatnie mnie zawiodła. Nie wiem jednak, czy to kwestia tej konkretnej wersji, czy może moja skóra się już przyzwyczaiła... Tonik Natura Estonica był świetny, więcej w linku. Na krem Nivea Sun Protect Plus UV Milky Essence SPF50+ lekko psioczyłam, ale teraz, mając znacznie gorsze, chętnie bym do niego wróciła ;) Nie wykluczam powrotu w przyszłości.
Tutaj same produkty pierwszej potrzeby, które przewijały się na blogu wielokrotnie i na pewno do nich wrócę - ulubiony olejek do mycia gąbek (ok, ostatnio zdradzam go z Wellness&Beauty), ulubione mydło do pędzli i gąbek Protex, ulubiony płyn do higieny intymnej Facelle (na wyjazdach służy mi do mycia wszystkiego, od stóp do głów) i waciki Isana.
Dobre/przeciętne z kategorii ciało. Dwa przyjemnie pachnące żele pod prysznic Balea, żel aloesowy Holika Holika, którego fenomenu nie rozumiałam, dopóki nie zaczęłam używać depilatora elektrycznego. Wówczas faktycznie doceniłam jego właściwości łagodzące. Przyjemnie pachnąca, choć nietrwała mgiełka do ciała AVON Passionfruit&Peony, na pewno kupię jakieś inne mgiełki AVON za rok w okresie letnim.
Na koniec zostawiam produkt najtrudniejszy dla mnie - Anwen, delikatny szampon w piance pomarańcza&bergamotka. Najtrudniejszy, ponieważ wywołujący skrajne emocje - momentami ulubieniec, momentami rozczarowanie. Na początku miałam z nim problem, ponieważ trudno było mi wyczuć, ile trzeba go użyć. Pierwsze użycia kończyły się... niedomyciem. Włosy tłuste przed i po myciu. Niestety okazało się, że absolutnie zawsze musiałam myć włosy dwukrotnie [pierwsze użycie do zemulgowania sebum, wtedy piana natychmiast znika, drugie użycie już faktycznie myjące] i zużywać łącznie około 10, nawet do 12 pompek (!!!) - około 6 w pierwszym myciu, 4-6 w drugim myciu. Przy porządnym umyciu byłam zachwycona - włosy dobrze oczyszczone, uniesione u nasady, ale niesplątane. Zdarzało mi się pomijać użycie odżywki i absolutnie nie miałam problemów z rozczesywaniem, włosy były też bardzo "dziecięce" - miękkie, sypkie, świeże. Niestety po kilku użyciach włosy robiły się coraz bardziej przetłuszczone i musiałam sięgnąć po coś mocniej oczyszczającego. To naprawdę delikatny szampon, gdy miałam mocno tłuste włosy, nawet trzy mycia nie dawały sobie rady i po umyciu... nadal czułam sebum na skórze głowy. Bardzo trudno go wyczuć: w ilości pompek, w ilości myć, w częstotliwości użycia. Miałam z nim silne love-hate relationship. Love za delikatność, efekt miękkich, lekkich i uniesionych włosów. Hate za częste fochy, przyklapy, niedomycia i fatalną wydajność. Wystarczył mi na około 29 użyć, czyli mniej niż miesiąc, jeszcze nigdy żaden szampon nie skończył mi się tak szybko. Na ten moment nie przewiduję powrotu. O ile z wersją w piance mam love-hate, tak niestety z wersją w pompce już głównie hate :(
Dobre/przeciętne z kategorii twarz - krem Nuxe Nuxellence był dobry i zużyłam go z przyjemnością, choć jednocześnie nie zachwycił mnie niczym na tyle, by chcieć do niego wrócić. Płyn micelarny Nutridome z kolei był świetny, ale mój budżet nie przewiduje możliwości wydania 29 zł na 200 ml płynu i to mój jedyny argument. Cała reszta jego właściwości była bardzo w porządku. EO Laboratorie Washing Mousse to znowu love-hate. Na pewno nie jest to mus, po prostu zwykły krem myjący, co było chyba moim największym rozczarowaniem. Pieni się dobrze, pachnie przyjemnie, roślinnie (typu łąka). Oczyszcza nieźle, choć jest to stanowczo łagodne myjadło (dla mnie w sam raz). Najwięcej krwi mi napsuło opakowanie, które przestało działać, gdy została jeszcze 1/3 produktu. Niestety krem jest na tyle gęsty, że za żadne skarby nie chciał spłynąć w dół do słoiczka, musiałam go długo wytrząsać. Chciałam go rozciąć, ale plastik jest dość gruby. Raczej nie powrócę. Oba płyny micelarne (Clochee, Tołpa) były w porządku, dobrze zmywały makijaż i nie podrażniały. Do Clochee pewnie nie wrócę, również z powodu ceny. Na temat toniku normalizującego Evree niewiele powiem - gdy go dostałam, był już na skraju swojego terminu ważności, więc zużyłam go z bawełnianymi maseczkami w tabletce, czyli jako płachtę. Przyjemnie uspokajał skórę. Słynny Pixi Glow Tonic nie zrobił na mnie wrażenia. Przy codziennym stosowaniu sprawiał że skóra była czystsza, ale stanowczo był to efekt, który osiągniemy tańszymi kwasowymi produktami.
Rozczarowania. Żel pod prysznic i szampon Balea Dream Big dla mnie miał tak nieprzyjemny zapach, że po kilku dniach męczarni wlałam go do dozownika na mydło w płynie, żeby szybciej zużyć. Jakiś taki słodko-mdląco-landrynkowy z nieprzyjemną nutą powodującą, że w gardle stawała mi "klucha". Maseczka Evree Black Rose przy sporadycznym stosowaniu nie robiła u mnie totalnie NIC, co w połączeniu z brudzeniem umywalki powodowało frustrację (w tym czasie mogłabym użyć lepszej maseczki zamiast marnować czas na nią + jeszcze dodatkowo muszę walczyć z myciem umywalki). Nikt nie chciał jej przygarnąć więc zmusiłam się do regularnego używania i wtedy faktycznie zauważyłam różnicę, skóra była rozjaśniona, uspokojona i wyskakiwało mi mniej niedoskonałości. Niemniej jednak, od maseczki oczekuję czegoś więcej, efektu "wow" również przy stosowaniu sporadycznym.
Zużyta kolorówka. Najmilej wspominać będę: miękką gąbeczkę Blend it, zielony zmywacz Isana (wycofany?), baaardzo dobrą kredkę do brwi Maybelline, przyjemnie pachnące perfumy AVON Femme i niesamowicie wydajne bibułki matujące Inglot, mocno wyróżniające się na tle innych swoim specyficznym, grubym i chłonnym materiałem. Neutralne są dla mnie: puder RCMA, mocno wygładzający, nieźle matujący, ale zmęczyło mnie to wielkie opakowanie, puder Wibo Fixing (nie zużyłam całego opakowania, dostałam "resztkę" na wypróbowanie :)), taki tam utrwalający przyjemniaczek na co dzień bez fajerwerków, a także MAC Studio Fix, który był u mnie podkładem bardzo kapryśnym, czasem sprawdzał się lepiej, czasem gorzej. Nie wrócę do: tuszu Kobo, który błyskawicznie wyschnął, mixera MUFE w sraczkowatym kolorze, bibułek matujących Jolse, które są niewydajne i było ich mało w opakowaniu. Ledwie zaczęłam, a już skończyłam. To chyba gratis do zamówień? Jeśli są za darmo, to spoko, ale nie kupiłabym ich.
Wyrzucona kolorówka. Przeterminowany preparat do skórek Sally Hansen, mój ulubiony, mam już kolejny w użyciu. Cztery przeterminowane pomadki (wszystkie do podejrzenia w pomadkowym wyzwaniu): Essence Natural Beauty, Rimmel Airy Fairy i dwie płynne Kobo. Korektor Golden Rose HD, którego nie cierpię i nie dam już rady się z nim męczyć. Świetna cielista kredka Max Factor Natural Glaze, chętnie do niej wrócę. Trwała, bardzo naturalny odcień, miękka w sam raz.
Wyrzucona kolorówka c.d. - prawie wszystko to stare lakiery do paznokci, bazę peel off Neess wyrzucam, ponieważ jej nie cierpię, a również jest już zbyt stara, by ją komuś podarować. Zrobiłam niedawno potężne porządki w lakierach, również hybrydach (ale te akurat w większości oddałam).
To by było na tyle :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz