Jeżeli ciekawi Was efekt po liftingu rzęs (o który mnóstwo osób pytało!), jak sprawdził się u mnie słynny puder Laura Mercier i dlaczego nie polubiłam pomadki Zoeva Pure Velour Lips Pale Plethora oraz chwalonej na blogach pianki cytrynowej Cosnature, to... zapraszam dalej :)
Puder Laura Mercier Translucent
Ulubieńców zaczynam od słynnego pudru Laura Mercier. Kupiłam go w marcu (nowości marca), ale styczność mam już od października (nowości października), ponieważ zoila Czasami kosmetycznie podarowała mi bardzo hojną odsypkę, która pozwoliła mi solidnie się z nim zapoznać :).
Przede wszystkim należy mieć świadomość, jaka jest jego rola - jest to puder wygładzający i utrwalający. Z tego zadania wywiązuje się perfekcyjnie! Jest drobno zmielony, leciutki i taki... satynowy w dotyku. Pięknie wygładza, optycznie rozpraszając światło - dzięki temu skóra wygląda bardzo promiennie :). Bardzo podoba mi się, że uzyskiwany efekt jest idealnie w punkt - nie jest zbyt matowy, lecz odbija światło w subtelny sposób. Idealna satyna w połączeniu z optycznym wygładzeniem to naprawdę cudny efekt na skórze. Dodatkowo jest taki bezproblemowy - nie podkreśla suchych skórek, nierówności, nie osadza się brzydko na skórze. Ładny, jasny, transparentny odcień, nie bieli. Dobrze wygląda na twarzy i pod oczami - po prostu sypki upiększacz, warto choć raz w życiu spróbować! Bardzo dobrze utrwala makijaż i całkiem nieźle matuje, choć należy mieć na uwadze, że nie jest to puder typowo matujący, więc błysk pojawi się prawdopodobnie szybciej, niż zazwyczaj. W takim wypadku można wstępnie (delikatnie) zmatowić skórę T, a Laury użyć jako pudru wykończeniowego na wierzch. Denerwuje mnie jedynie opakowanie - sitko nie jest w żaden sposób zamykane ani zasuwane. W produkcie za taką kwotę powinno to być dopracowane.
Jeżeli ktoś planuje marudzić na cenę - owszem, jest to spory, jednorazowy wydatek, ale biorąc pod uwagę cenę za 1 gram - jest naprawdę dobrze! Puder Laura Mercier można regularnie chwycić w ofercie miesiąca za 155 zł (a słój ma aż 29 g!). Uwzględniając cenę promocyjną, w przeliczeniu na 1 gram pudru, słynny puder bananowy Wibo jest zaledwie 1,7x tańszy, Wibo Fixing 2,3x tańszy, a Paese ryżowy 1,6x tańszy.
Lifting rzęs - trwała na rzęsy
Część z Was pewnie widziała na moim Instagramie (@basia.blog), że pod koniec marca byłam na liftingu rzęs. Udało mi się załapać jako modelka na szkoleniu, więc poniosłam koszt zaledwie 20 zł - nie zastanawiałam się ani chwili. Moje rzęsy są z natury długie, ale bardzo proste. Dobrze to widać na zdjęciach przed - przy zamkniętych oczach wyraźnie widać, że rzęsy są długie, ale już przy otwartych - nie widać ich w ogóle, ponieważ sterczą naprzód.
![]() |
przed |
![]() |
przed / po (rzęsy bez makijażu) |
![]() |
wytuszowane rzęsy po liftingu |
![]() |
rzęsy po liftingu: bez tuszu / z tuszem |
Co tu dużo pisać - zdjęcia mówią same za siebie. Efekt był OBŁĘDNY, zjawiskowy. Rzęsy spektakularnie się podkręciły, były perfekcyjnie rozdzielone (no dobra, na jednym oku, na drugim lifting wyszedł gorzej). Najbardziej mi się podoba fakt, że to są moje naturalne rzęsy, nie doczepiane, nie doklejane, nie przedłużane. Po prostu trwale podkręcone - jak po zalotce, ale na długo :). Mogłam używać jakiegokolwiek tuszu, a i tak wyglądało to cudownie. Ba, musiałam ocierać szczoteczkę z nadmiaru tuszu, bo jedna warstwa to już było dużo :D. Na rzęsy została również nałożona henna i tu muszę przyznać, że jestem pod gigantycznym wrażeniem, bo kolor częściowo trzyma się do dziś (minęło 6 tygodni)! Jest nieco bledszy, owszem, ale rzęsy nadal są bardziej widoczne, niż zwykle. To musiała być jakaś naprawdę dobra henna, skoro mimo ciągłego demakijażu (również olejkami), nadal się trzyma.
Podstawowa kwestia - trwałość... Tu zaczynają się drobne schody ;). Zwykle podaje się, że lifting utrzymuje się 6-8 tygodni. Niektórzy podają, że nawet do 12 tygodni, a niektórzy, że... 3-4 tygodnie. Rozbieżność w teorii całkiem spora. U mnie obecnie minęło 6 tygodni i muszę przyznać, że efekt jest już umiarkowany. Nadal jest lepiej niż zwykle, ale nie ma już efektu "wow". Rzęsy wyglądały cudownie przez około 2 tygodnie, a po 3 tygodniach nadal bardzo ładnie. Już po 4 tygodniach "ok", a po 5 i 6 tygodniach - ładnie, ale to już nie to. Część rzęs zdążyła już wypaść, a część została "wypchnięta", więc rzęsy nie są już uniesione u nasady, tylko podkręcone może od połowy? Skręt nie jest już również taki zjawiskowy. W związku z tym - bez wyrzutów sumienia umieszczam lifting w ulubieńcach kwietnia, bo prawie cały kwiecień cieszyłam się cudownymi rzęsami. Nie wiem jednak, czy stanie się moim ulubieńcem ogólnie, bo to jednak dość spory wydatek w odniesieniu do trwałości. Ale bardzo fajna sprawa na wyjazd - rzęsy ciemne i podkręcone, nawet bez tuszu wyglądają ładnie :) Należy mieć też na uwadze, że na rzęsach krótkich efekt nie będzie tak wyrazisty.
Na temat liftingu planuję osobny wpis, ponieważ ogromna ilość osób mnie o to pytała. ALE najpierw chciałabym pójść jeszcze raz (najlepiej do kogoś innego), by mieć po prostu większe porównanie. Dlatego wpis na pewno się pojawi, ale niestety pewnie za kilka miesięcy (ok. 2-3). Jeżeli macie jakieś pytania, możecie mi je zadać w komentarzu.
W gigantycznym skrócie: lifting trwa około godzinę - kładziemy się na łóżku, na powiekę naklejany jest taki malutki wałeczek, na który nawijane (w sumie naklejane) są rzęsy i starannie rozdzielane. Smaruje się je specjalnym płynem, dzięki czemu na tym wałeczku się podkręcają "na stałe". Później zwykle wykonywana jest henna i gotowe. Jest to całkowicie bezbolesne, po prostu sobie leżymy z zamkniętymi oczami, a ktoś nas smyra po rzęsach, nakładając jakiś płyn, zmywając, czesząc rzęsy ;). Jedynym dyskomfortem może być konieczność leżenia z zamkniętymi oczami przez godzinę, raczej bez wiercenia się, ale ja sobie po prostu leżałam i odpoczywałam, dla mnie to było przyjemne :D. Przez 24 godziny nie można moczyć ani trzeć oczu (brałam prysznic w okularkach pływackich ;)), a później już normalnie można się malować, zmywać makijaż itd. - jak zawsze. Cena ok. 60-100 zł.
Konferencja Meet Beauty 2018
Niekwestionowanym ulubieńcem kwietnia była dla mnie konferencja Meet Beauty, z której wróciłam naładowana pozytywną energią i świetnie się bawiłam. Nie chcę Was znowu zamęczać tym, jak było super i jak bardzo cieszę się z mojego wyróżnienia, ale jeżeli jeszcze nie czytaliście (a macie ochotę), to zapraszam do relacji: Meet Beauty 2018 - relacja, nagroda Beauty#2018.
Matowa pomadka Zoeva Pure Velour Lips Pale Plethora
Jednym z rozczarowań kwietnia, okazała się pomadka Zoeva Pure Velour Lips w odcieniu Pale Plethora. Jest to pomadka matowa, o różowo-brzoskwiniowym, jasnym odcieniu. Moim głównym zarzutem dla niej, jest nieestetyczny wygląd na ustach - już po nałożeniu wygląda jakby była zwarzona, rozwarstwiona. Na całej powierzchni ust widzę taką specyficzną strukturę, która moim zdaniem wygląda fatalnie. Przy wszystkich innych pomadkach matowych, które posiadam, efekt jest kremowy, jednolity i równomierny, po prostu gładki. Gdy użyłam Zoevy - znowu ta niejednolita struktura. Z normalnej odległości nie jest to bardzo widoczne, ale z bliska owszem. I nawet, jeśli ktoś inny tego nie zauważy, to... JA to widzę :D.
Dla mnie było to na tyle nieestetyczne, że... nie chciałam jej używać, serio. Wcześniej moją ulubioną pomadką (z powodu odcienia i trwałości) była Bourjois REV 10 Don't pink of it, ale chciałam się jej już pozbyć z powodu starości i postawiłam na coś nowego. Efekt był taki, że nadal sięgałam po Bourjois (mimo, że stara), a Zoeva leżała w szufladzie niekochana. Finalnie chyba skończy się tak, że kupię tą samą Bourjois i wyrzucę stary egzemplarz.
Nie chcę tych pomadek zupełnie skreślać, bo już w kilku miejscach czytałam, że tylko ten najjaśniejszy odcień się tak zachowuje, a ciemniejsze pomadki prezentują się lepiej. Może kiedyś dam szansę innemu odcieniowi z tej serii, zobaczymy. Z kolei u Bogusi możecie przeczytać zupełnie odmienną opinię na temat tej pomadki :)
Poziomkowy peeling cukrowy do ust Evree Sugar Lips

Drugim rozczarowaniem okazał się peeling cukrowy do ust Evree, wersja poziomkowa. Początkowo byłam nim bardzo podekscytowana, w końcu peelingowanie ust jest "na czasie" (i słusznie), a poziomki uwielbiam. Do marki Evree też mam pozytywne nastawienie, większość dotychczasowo stosowanych produktów lubiłam.
Opakowanie to trochę tandetny, plastikowy słoiczek, ale nie to jest najważniejsze. Zapach - poziomkowy, całkiem niezły, ale sztuczny, niestety. Mój główny zarzut kieruję jednak do wielkości drobinek - cukier ma duże i ostre kryształki, jest bardzo nieprzyjemny. Zrywa wszelkie spierzchnięcia aż zbyt agresywnie, więc zwykle kończę z poszarpanymi i podrażnionymi ustami. Na nieprzesuszonych wargach, przy stosowaniu zapobiegawczo, może i się sprawdzi, ale jeżeli macie jakieś suche skórki - zostaną zdarte bez litości, a kryształki po prostu ranią skórę. Nie podoba mi się też efekt dookoła po spłukaniu - zostaje bardzo tłusta i nieprzyjemna warstwa. Miło, że peeling Evree bazuje na olejach (a nie parafinie), ale technicznie niemożliwe jest peelingowanie samych ust, zawsze się gdzieś wyjedzie, więc później zwykle muszę tę okolicę dodatkowo umyć, bo ta warstwa mi po prostu przeszkadza. No i jeszcze cena zawsze mnie zaskakuje - 15 zł za mały słoiczek peelingu cukrowego? Ok, są oleje, ekstrakty, lanolina, witamina E, ale ja i tak to zmywam bo tłustość mi przeszkadza ;).
Moim zdaniem, pomadka z peelingiem Sylveco bije Evree na głowę - jest skuteczna, delikatna, a przy tym precyzyjna w stosowaniu. Lubię też samą bazę pomadki, czyli to, w czym zatopione są kryształki, dobrze pielęgnuje. Do Evree nie wrócę.
poszarpane usta po peelingu cukrowym Evree |
Cytrynowa pianka odświeżająca Cosnature
Ostatnim rozczarowaniem kwietnia okazała się słynna na blogach pianka cytrynowa Cosnature do mycia twarzy. Żeby była jasność, ta pianka nie jest bublem. Ale okazała się u mnie tak do bólu przeciętna, a nawet słaba, że czuję się nią zwyczajnie rozczarowana, w szczególności po przeczytaniu tylu zachwytów na jej temat (pół blogosfery o niej huczało). Dostałam ją od Justyny, której pianka również nie zachwyciła (choć nasze wrażenia nie pokrywają się w 100% - jej wrażenia przeczytacie tutaj: Cosnature, odświeżająca pianka cytrynowa). Umawiałyśmy się, że zostawi mi samą końcówkę, dosłownie na 2-3 użycia, żebym mogła jej spróbować w formie "próbki", bo z tego odlewki się zbytnio zrobić nie da. A ta szalona kobieta oddała mi prawie pół opakowania :D.
Jako pierwszy, rozczarował mnie zapach. Cytryna i melisa - brzmi świetnie, cytrusowo, odświeżająco. W praktyce jest to "zatykający" zapach cytrynowej kostki toaletowej, Cifa lub Domestosa. Taki sztuczny, gryzący i intensywny. Staram się nie robić wdechu podczas mycia. Jedna porcja pianki to trochę mało, więc zwykle wydobywam dwie. Jest taka trochę siadnięta, nie bardzo puszysta. Podczas mycia sprawia wrażenie, jakby ślizgała się po twarzy, później się spłukuje i... nic, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nie ma absolutnie żadnych właściwości pielęgnacyjnych, nie pozostawia żadnego otulającego filmu, ale z drugiej strony, nie oczyszcza też dostatecznie skutecznie, a co najgorsze... z każdą chwilą moja skóra robi się coraz bardziej ściągnięta i woła o krem. Takie "niewiadomoco". Niby pachnie, ale śmierdzi. Niby myje, ale w sumie średnio. Niby miała być łagodząca i kojąca, ale nie jest. Byle jaka pianka, ślizgająca się po skórze, o zapachu cytrynowych środków czystości. Po tych wszystkich zachwytach w blogosferze liczyłam na zdecydowanie więcej, a jeżeli szukacie dobrej (!) pianki, to niezmiennie polecam Tess (ulubieńcy roku 2017), Cosnature nie ma do niej startu.
To już koniec na dziś, jestem ciekawa, czy znacie te produkty i czy nasze wrażenia się pokrywają :)
♥ Jeżeli nie wypełniliście jeszcze mojej krótkiej ankiety, to będę wdzięczna ♥
(będę się jeszcze przypominać w okresie jej trwania, przepraszam za SPAM!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz