Oj końcówka roku obfitowała w ogrom zużyć! Zapraszam na przegląd zużyć listopada i grudnia :)
Żel do mycia twarzy i demakijażu Isana okazał się u mnie bublem i niestety wylądował w rozczarowaniach października. Gdy przekonałam się, że do twarzy go nie zużyję, wlałam zawartość do dozownika na mydło w płynie i myłam nim ręce ;)
Z kolei multifunkcyjny peeling do twarzy Resibo jest kosmetykiem wyjątkowym i niebywale skutecznym (mechaniczno-enzymatyczny), oczyszcza skórę jak petarda, ale coś mnie w nim silnie podrażniło. A z tego, co czytałam, u innych taka reakcja nie wystąpiła, więc to kwestia indywidualna :(. Szkoda! Pełna recenzja tutaj: Resibo - przegląd marki.
Wygładzający peeling do twarzy Senelle okazał się być moim najlepszym peelingiem w historii. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że byłabym skłonna wydać ok. 55 zł na peeling do twarzy, popukałabym się w czoło i odpowiedziała: przecież to tylko peeling, ma ścierać naskórek, prawie każdy się sprawdzi. Poznałam go dzięki współpracy z marką, ale już miałam myszkę na "dodaj do koszyka" bo poczułam gigantyczny żal po zużyciu! Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że mam jeszcze inny w zapasach i chciałabym go najpierw zużyć (choć zdecydowanie nie jest tak dobry...). Senelle jest IDEALNY! Wygodna tubka, ładny zapach, dużo drobinek, ścierają mega skutecznie, a jednocześnie łagodnie, nie drapiąc skóry. Po osuszeniu skóra jest bezwarunkowo czysta, jednolita, gładka w dotyku, wygląda świeżo, a pory są imponująco obkurczone <3. Peeling i pielęgnacja w jednym, on nie tylko ściera! Skóra wygląda po nim tak bardzo lepiej, niż po jakimkolwiek innym peelingu, że szok. Ale i tak nie uwierzycie, póki nie spróbujecie ;). Pełna recenzja tutaj, ale odnoszę wrażenie, że z czasem polubiłam go JESZCZE bardziej!
Z kolei peeling Ziaja z mikrogranulkami (mocny) zużywałam już bardzo na siłę, gdy w moje ręce wpadło Senelle. Jest dobry, ale nie zachwyca. Na plus niska cena (w odniesieniu do pojemności) i wygodna pompka. Ale drobinki prawdopodobnie są sztuczne (plastik?) od czego chciałabym odejść. Było ich całkiem sporo i dobrze oczyszczały skórę. Po zmyciu przeokrutnie denerwowała mnie pozostająca warstwa na skórze - taka oblepiająca, jakby parafinowa, choć w składzie jej nie widziałam. Miałam ochotę dodatkowo umyć skórę po peelingu :/. Ostatecznie zużyłam resztę do ud i pośladków :P.
Tonik korygujący Bielenda Super Power Mezo Tonik (te nazwy są straszne) na początku nie skradł mojego serca. Ukazał swoje lepsze oblicze, gdy zamiast przecierania skóry wacikiem, zaczęłam go wklepywać dłońmi! Wtedy faktycznie zauważyłam różnicę, skóra zrobiła się czystsza, jaśniejsza, bardziej jednolita, a część zaskórników zamkniętych zniknęła (otwarte nietknięte). Używałam go też do moczenia bawełnianych maseczek w tabletce. Świetny tonik do cery problematycznej, ale pod warunkiem wklepania dłońmi (przynajmniej u mnie). Mam kolejne opakowanie w zapasie, ale poczekam do wiosny - teraz sięgam po kwasy i retinol, więc używam toniku łagodzącego, oczyszczenia mam aż nadto ;).
Wodę termalną Uriage uwielbiam i mam dwie gigantyczne butle w zapasie (2 x 300 ml), czy muszę coś więcej dodawać? :) Łagodzi, koi, odświeża, nie trzeba jej osuszać. Więcej tutaj: Woda termalna Uriage oraz jej zastosowania.
Odnośnie kremu z filtrem Bielenda Bikini SPF50 jest mi trochę smutno, bo kiedyś to był mój ulubiony filtr, a to już nie moja pierwsza tubka. Wielokrotnie go polecałam, aż... poznałam wiele innych, jeszcze lepszych. DUŻO lepszych... I Bielenda w moim osobistym rankingu spadła przez to baaaaardzo daleko, więc się żegnam, raczej bezpowrotnie... Kiedyś wydawało mi się, że dobrze się wchłania (bo wcześniej miałam jeszcze gęstsze i jeszcze tłustsze), ale dziś się z tym nie zgadzam, bo warstwa jest mocno wyczuwalna, szczególnie w porównaniu z lepszymi. Dodatkowo migracja do oka = mega pieczenie, co również nie występuje przy każdym filtrze, więc bye bye Bielenda.
Jak już jesteśmy w temacie Bielendy, to dla równowagi pozachwycam się nawilżającym płynem micelarnym. Przyjemnie, świeżo pachniał, świetnie radził sobie ze zwyczajnym makijażem (przy tych bardziej obfitych sięgam po dwufazę lub olejek), nie piekł w oczy, nie podrażniał skóry. Mega przyjemniaczek! Do tego niska cena, 17,99 zł/400 ml (Garnier 18,99 zł/400 ml), ale oczywiście można kupić też w promocji. Przeogromnie polecam spróbować, stawiam go na równi z Garnierem!
Z kolei płyn dwufazowy AUBE wylądował niestety w rozczarowaniach września - stanowczo za tłusty (odbiega przy tym nawet od wielu płynów dwufazowych!), a przy tym mało skuteczny. Różowa dwufaza Nivea bije go na głowę! Zużywałam głównie do zmywania swatchy ;)
Z olejku do demakijażu szafran&śliwka Be.Loved byłam zadowolona, choć w chwili obecnej nie planuję powrotu :). Skutecznie radził sobie z makijażem, miał miły zapach słonecznika i znajdował się w wygodnej, szklanej butelce z pompką. Żałuję tylko, że nie jest to olejek z emulgatorem i choć ten fakt mi nie przeszkadzał, to jednak jeżeli mam teraz dokonać zakupu, wolę wybrać hydrofilny. Dodatkowo cena jest niemała, ale produkt jest określany mianem luksusowego, więc to raczej nie powinno dziwić :). Ogólnie jest bardzo fajny, ale da się taniej i wygodniej (bo z emulgatorem), więc postawię na coś innego ;). Jeszcze tylko dodam, że są to kosmetyki organiczne, ręcznie robione, świeże, z ręcznie wypisywaną datą ważności więc to absolutnie nie jest tak, że nie są warte tych pieniędzy :). Pełna recenzja tutaj: Be.Loved, olejek do demakijażu Take the day off (szafran, śliwka)
Zagadka - co to jest? ;) Albo raczej - co to było...
Evree olejek do demakijażu, z którego pod wpływem olejku zeszła cała etykieta... Na początku go lubiłam, ale z czasem używałam na siłę. Z jednej strony przyjemny bo niedrogi, łatwo dostępny i z emulgatorem. Z drugiej jednak nie spłukuje się w pełni, pozostawia tłustawą warstwę, więc coś nie zagrało. Da się lepiej, więc nie wrócę.
Oceanic, D-vit boost, krem z witaminą D wpadł w moje ręce podczas kwietniowego spotkania MAYbe Beauty (relacja). Był dość gęsty, treściwy, na początku faktycznie używałam go do twarzy (efektem była nawilżona i promienna cera), ale z czasem mój harmonogram pielęgnacji go wykluczył i zużyłam go do szyi i dekoltu. Jeżeli wydaje się Wam, że krem z witaminą D to abstrakcja no bo jak to, przecież witamina D to tylko na słońcu, to ogromnie polecam TEN wpis Ewy Szałkowskiej, bo witamina D ma masę innych ciekawych właściwości przy stosowaniu zewnętrznym :). Krem ciekawy, przyjemny, ale moje schematy pielęgnacyjne wyglądają nieco inaczej, więc do niego nie powrócę.
Nivea Care lekki krem odżywczy to... lekki krem odżywczy :D. Faktycznie jest bardzo leciutki, szybko się wchłania, ma przyjemny, kremowy zapach, nawilża i odżywia skórę - choć nie jest to jakaś bomba odżywcza. Jak na krem Nivea ma zadziwiająco przyjemny skład. Oczywiście nie jest to kosmetyk naturalny, lecz drogeryjny, nie ma co ukrywać i zupełnie bez skazy nie jest, ale pozytywnie zaskakuje! Pozwolę sobie wkleić:
Aqua, Glycerin, Butyrospermum Parkii Butter, Cetyl Palmitate, Olus Oil, Cetyl Alcohol, Isopropyl Palmitate, Dimethicone, Sodium Polyacrylate, Phenoxyethanol, Methylparaben, Linalool, Citronellol, Alpha-IsomethylIonone, Geraniol, Limonene, Parfum
Ja jestem pozytywnie zaskoczona. Zużyłam z przyjemnością, choć również nie znalazł swojego miejsca w typowej, regularnej pielęgnacji twarzy bo moja jest chyba jednak zbyt ukierunkowana. Zużyłam go trochę do szyi i dekoltu, trochę do rąk :)
Serum z witaminą C Synchrovit trafiło do mnie w jednym z boxów kosmetycznych. Przymierzałam się do niego bardzo niepewnie, nie bardzo wiedząc, co ja mam z tym zrobić? Wszystkie opisy w internecie (w tym te na blogach) wydały mi się zbyt lakoniczne: przekręcić, wstrząsnąć, założyć aplikator. Ale co ja mam, do diabła, przekręcić? Którą końcówkę (były dwie)? W którą stronę? Gdzie jest ukryta ta witamina C do zmieszania przed użyciem? W tej pomarańczowej końcówce? A co, jak podniosę i się rozsypie? Podniosłam ze strachem, nie rozsypało się. Odwiedziłam chyba z 10 blogów w poszukiwaniu informacji i co? Przekręcić, wstrząsnąć, założyć aplikator. Noż cholera jasna! W takich sytuacjach zastanawiam się, czy to tylko ja jestem takim debilem, że nie wiem, co zrobić? ;) Na wypadek, gdyby trafił tu kiedyś ktoś z podobnym "problemem", już tłumaczę. W białej, plastikowej nakrętce (brak na zdjęciu - była założona od nowości) jest umieszczona witamina C. Jeżeli spróbujemy ją dokręcić (tak, żeby zakręcić jeszcze mocniej, niż jest fabrycznie), od dołu otworzy się taka zapadka i zawartość spod korka wsypie się do buteleczki. Wówczas wystarczy wstrząsnąć i zmienić biały korek na ten podłużny aplikator z zatyczką i gotowe. Takie proste, a takie skomplikowane ;). Jedna ampułka ma przydatność zaledwie 10 dni od zmieszania i intensywnie, jakby owocowo-cytrusowo pachnie. Na dłuższą metę bardzo męczył mnie ten zapach. Świetnie się wchłania, pozostawiając tylko jakby lekko śliską (ale suchą w dotyku) warstwę, nada się również pod makijaż. Cud, że tej pomarańczowej zatyczki nie zgubiłam, już raz chciała wylądować w odpływie. Już nawet po tej jednej ampułce skóra wydawała się doraźnie ładniejsza, jaśniejsza, bardziej promienna i miękka w dotyku, czyli dokładnie taka, jak bym oczekiwała w dłuższej perspektywie. Generalnie zużyłam z przyjemnością (poza męczącym zapachem), ale jest jedno duże ale. To tylko "ascorbic acid", a cena waha się od 140 do 220 zł za 60-dniową kurację (6 ampułek po 10 dni przydatności każda), także mówię stanowcze "nope". Fajnie, że zastosowano technologię liposomową, to może robić robotę, podobnie jak regularne przygotowywanie świeżej porcji serum, ale jednak dla mnie to zbyt duża kwota :(. Teraz używam LIQ CC ;).
O serum rozjaśniającym extra z Biochemii Urody napisałam wszystko we wpisie: Rozjaśnianie przebarwień: serum rozjaśniające EXTRA + krem AZELO/BHA Biochemia Urody | efekty po 8 miesiącach. Jedno z największych rozczarowań :(
Olejkowe serum Vita-C Infusion od Mincer Pharma sprawdziło się u mnie całkiem fajnie! Zawiera nowoczesną, stabilną formę witaminy C (tetraizopalmitynian askorbylu), skóra była nawilżona i rozjaśniona. Przyjemnie pachniało, łatwo się rozprowadzało i było ekstremalnie wydajne. Ale tak mega-mega, że dosłownie 2-3 kropelki wystarczyły na całą twarz (gdzie teraz z Liq CC używam ok. 4-5 kropli). Jest tylko jedno ale... najbardziej chciałam używać go rano, pod filtr (witamina C dobrze współgra z filtrami), ale ono jest za tłuste. Ja wiem, że to moja głupota, bo to przecież serum olejkowe ;). Ale gdyby ktoś się łudził, że "może się nada" to uprzejmie informuję - nie nada się :D. Zużyć zużyłam, ale nie wiem, czy wrócę, co nie zmienia faktu, że jest to produkt przyjemny :).
Senelle, korygujący krem pod oczy Summer to najlepszy krem pod oczy, jaki miałam do tej pory! Pełna recenzja tutaj, a dodatkowych kilka groszy w ulubieńcach lipca :) Planuję powrót w przyszłości - no chyba, że chwycę inną serię sezonową (może Autumn?).
Serum wygładzające pod oczy AUBE było bardzo przyjemne. Może nie na tyle, by trafić do ulubieńców, ale z pewnością powyżej przeciętnej. Łatwo się rozprowadzało, szybko wchłaniało, przyjemnie nawilżało skórę pod oczami, nadawało się też pod makijaż. Taki przyjemniaczek pod oczy, który nie zachwyca i nie rozczarowuje ;).
Na temat maski oczyszczającej Nivea Skin Detoks mam mieszane odczucia... Z jednej strony jest świetna, bo super oczyszcza i matuje buzię, łatwa w użyciu bo wygodna tubka, tylko nałożyć, poczekać chwilę i zmyć ale z drugiej... jest strasznie silna! Po nałożeniu piekła mnie skóra, bywała też zaczerwieniona i taka... oczyszczona do przesady, a mimo to nie przełożyło się to na szczególne zmiany w stanie zaskórników na nosie. Chyba wolałabym łagodniej i systematyczniej... Taki skuteczny rypacz ;)
Masa plastrów na nos, które jak zwykle nie dały rady :P
Te maseczki dostałam w niespodziance od hellojzy :*. Zużyłam z mega przyjemnością, płat był obficie nasączony, a skóra po użyciu mięciutka w dotyku, gładka i nawilżona, zdecydowanie uspokojona :) Tego mi było trzeba przy kwasach! Nie uczyniły może jakiegoś cudu, ale zdecydowanie na szkolną piątkę :).
Do maseczek Ziaja zawsze chętnie wracam, więc pisałam o nich już wielokrotnie ;). Są bardzo przyjemne w użyciu, oczyszczają i nie wysuszają, choć przyznam szczerze, że nie widzę spektakularnych różnic pomiędzy różnymi wersjami... Jaką chwycę, takiej użyję i nie ma wielkiej różnicy :P.
Z kolei Bielenda, maseczka peel off zielona herbata dosyć łatwo się nakłada, choć myślałam, że zabraknie. Nie ma jednak co nakładać za dużo, bo będą trudności z zastygnięciem :) Ja ją przetrzymałam dłużej niż 15 min bo czułam, że na policzku jest jeszcze wilgotna (może tam właśnie nałożyłam za dużo). Zapach herbaciano-alkoholowy, ale alkohol jest niezbędny przy formule peel off (a zawsze ktoś się o to przyczepi). Po uprzednio wykonanym peelingu i zdjęciu maseczki, skóra była NIEBYWALE gładka (aż stałam przy lustrze i się miziałam po twarzy :D), miękka w dotyku i napięta, ale nieściągnięta w nieprzyjemny sposób. Ale ta gładkość to mnie zszokowała, jakbym się jakimś wygładzającym smarowidłem posmarowała :) Pory były wyraźnie obkurczone, choć nie dogłębnie oczyszczone, co najwyżej z codziennych zanieczyszczeń skóry. Po zdjęciu skóra była też przyjemnie rozjaśniona i ujednolicona, niezaczerwieniona. Zużyłam z przyjemnością! Jedna saszetka jest na dwa użycia. Co ciekawe, u Pirelki ta maska wyciąga zaskórniki w górę (w sam raz by sięgnąć po plaster), a u mnie totalnie zamknęła pory i schowała je głębiej :<. Kupię ponownie!
Maść z witaminą A (tu: Retimax 1500) jest niezastąpiona w domu, mój egzemplarz po terminie ;). Z pewnością kupię ponownie.
Krem do skóry trądzikowej Acnex również już po terminie. Był przyjemny, ale moja pielęgnacja wygląda ciut inaczej. Wolę sięgnąć po żel punktowy na niedoskonałości :)
Puder myjący Make Me Bio wylądował w rozczarowaniach grudnia. Świetny dla skóry, ale tak upierdliwy w stosowaniu, że dziękuję, ale nie chcę... Ale nie twierdzę, że to produkt zły, absolutnie! Jedynie stosowanie uciążliwe.
O kremie ultranawilżającym Resibo wspominałam tutaj, a kremu Natura Siberica... już nie pamiętam :D Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia po jednej próbce. Na szczęście na temat Mizona zanotowałam co nieco i mogę zabłysnąć. Mizon Multi Function Formula All in one Snail Repair Cream (multifunkcyjny krem ze śluzem ślimaka) - bardzo lekki, rzadki, jakby żelowy, wchłania się niemal w 100%. Zapach lekko kremowy, ledwie wyczuwalny. Wydaje się baaaardzo wydajny. Zalecam ostrożność przy cerach uwrażliwionych - ja po kwasach miałam po nim zaczerwienioną i ściągniętą buzię na drugi dzień
Missha All around Safe Block Essence Sun Milk SPF50+ - lekkie, półprzezroczyste mleczko, dziwnie się rozsmarowuje, tak jakby było mokre, żelowe, śliskie, a im bardziej chciałam rozsmarować, to jakby się mnożyło? :D Trzeba było rozprowadzić, trochę wklepać i zostawić do wchłonięcia. Nic a nic nie bieli. Przeokrutny smród alkoholu (alcohol denat. na drugim miejscu), przez kilka sekund lekko piekła mnie skóra. Na twarzy został lekki fim, nie był tłusty, ale filtr nie wchłonął się, ani nie zastygł w 100%. Nie jest tłusty, ale taki super-hiper-lekki też nie. Ale raczej nadałby się pod makijaż. Raczej ;).
Synchroline Thiospot Ultra SPF50+ - przyjemnie pachnie (cytrusowo), podczas aplikacji bieli, jest gęsty, bardzo klejący, ciężko go rozsmarować, dosłownie palce kleją się do twarzy... Po chwili bielenie znika i filtr układa się na buzi, ale pozostawia baaaaardzo świecącą i treściwą warstwę na skórze. Nie wyobrażam sobie używania pod makijaż. Świeci się w kategorii bardzo-bardzo i nawet po długim czasie się nie wchłania.
Próbki podkładu Pixie Amazon Gold, jakoś tak nadal nie czuję, że znalazłam odcień dla siebie. Kiedyś pasował mi Almond Milk, ale o dziwo jest już za jasny. Teraz mam Morning Gold, ale też mi jakoś tak nie leży idealnie. Chciałabym coś odrobinę ciemniejszego od Morning Gold, ale już Dune wygląda za ciemno i czasem pomarańczowieje. Nie wiem, czy nie skończy się na mieszaniu :/
Z ogromną przyjemnością korzystałam z bawełnianych maseczek w tabletce <3. Tylko miewam problemy z wrzucaniem ich do denkowej torby bo są malutkie i czasem lądują w śmietniku :P. Czasem mieszałam z tonikiem korygującym Bielendy, czasem z płynem lawendowym Fitomedu :)
Żel pod prysznic Balea limonka i mięta pachniał cudownie! Ja nie wiem jak to jest, ale te zapachy Balea, w których pokładałam największe nadzieje, mnie rozczarowały. A te, które chwyciłam od niechcenia, mnie zachwyciły ;). Dawał niesamowitego kopa, był bardzo odświeżający i taki idealny na lato. Szkoda, że to limitka.
Piankę do mycia ciała Organique o zapachu mango podarowała mi Inga (:*). To był taki gęsty, ale puszysty, napowietrzony mus w słoiczku. W kontakcie z wilgotną skórą przyjemnie emulgował, choć nie pienił się za szczególnie. Bardzo przyjemne myjadło pielęgnujące skórę - po użyciu absolutnie nie sięgałam już po balsam do ciała. Zapach bardzo przyjemny, takie prawdziwe mango, choć lekko kwaskowate. Zużyłam z ogromną przyjemnością, ale pod prysznicem nie jest to najwygodniejsza opcja :D.
Pianki do mycia rąk z Lidla (Cien) wylądowały w rozczarowaniach grudnia, niestety nie skradły mojego serca. Możliwe, że kiedyś sięgnę ponownie po wersję mango (ale żadną inną), ale to tak zupełnie bez ekscytacji i raczej w promocji niż w cenie regularnej. Ogólnie nic specjalnego, tyle szumu o nic...
Emulsja do higieny intymnej Intimea (z Biedronki) pojawia się już u mnie po raz kolejny. Tania, łagodna, delikatnie pachnie. Dobrze myje, nie szkodzi, wygodna pompka... Lubię bardzo!
Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył nie sprawdził się u mnie. Wszystko opisałam w rozczarowaniach grudnia ;).
Balsam pod prysznic Balea również nie spełnił moich oczekiwań. Rany, aż tyle bubli ostatnio? ;). Pisałam o nim w rozczarowaniach listopada. Kilka osób pisało, że nie ufa właściwościom myjącym takich produktów... Ale to nie jest alternatywa dla żelu pod prysznic, tylko alternatywa dla balsamu do ciała :D. Ogólnie nic nie robił.
Z kolei do antyperspirantu w sztyfcie Rexona motion sense active shield fresh nie mam żadnych zastrzeżeń. Przyjemnie pachniał, ale nienachalnie. Łatwo się rozprowadzał, sztyft nie był za suchy, nie kruszył się. Dobrze chronił, po prostu bardzo dobry antyperspirant. Jedyna kwestia, że bardzo ciężko zmywał się ze skóry, musiałam myć kilka razy bo cały czas czułam taką tępą warstwę :(. Ale przy sztyftach to normalne... Jest to powód, dla którego czasem mam ochotę rzucić sztyfty raz na zawsze, a później kupuję kolejny ;)... #logikakobiety
Krem do rąk Evree Max Repair jest świetny! Ma właściwą konsystencję - nie jest zupełnie leciutki i wodnisty, ale nie jest też gęsty i tłusty, pełne optimum. Dobrze się wchłania. Cudnie pachnie, jakoś tak świeżo, trawiaście, mi się kojarzył z łąką. Świetnie nawilża dłonie <3. Jest tylko jeden problem... Zawiera mocznik :( I choć dla większości jest to atut skłaniający do zakupu, to dla mnie w sezonie grzewczym jest nie do przeskoczenia. Moja skóra w sezonie grzewczym bardzo cierpi, piecze mnie, czasem pęka, choć w tym roku nie jest aż tak źle bo z uwagi na wysokie temperatury grzejniki nie pracują na pełnych obrotach. Mimo to, po użyciu jakiegokolwiek kremu z mocznikiem piecze mnie jak diabli, robią mi się czerwone kropki na skórze i czuję się, jakby właśnie mnie coś parzyło, natychmiast marzę, by to zmyć zimną wodą. Prawdopodobnie po sezonie grzewczym nie robiłby mi krzywdy, ale to pewnie dopiero w maju, więc zużyłam do rąk - ale od nadgarstka w górę. Jeszcze nigdy nie miałam tak mięciutkich i gładkich rąk oraz łokci! :D. Ogólnie jest to świetny krem, ale ja nie mogę po niego teraz sięgnąć, szkoda. Jak najbardziej zachęcam do spróbowania.
O ile marka YOPE jest dla mnie kusząca, tak wersja żelu pod prysznic typu Dziurawiec mnie podświadomie zniechęcała - przecież to nie może ładnie pachnieć. A tu proszę, żel pachniał bardzo miło - słodko, ale w typie cukierniczym, jak jakiś świeży wypiek ciasta ;). Zużyłam z przyjemnością, ale nie wiem, czy bym kupiła, bo nawet zwykłe żele nie robią mi krzywdy, a YOPE swoje kosztuje. Pienił się umiarkowanie, więc taka saszetka to na raz. Nature Moi również nie zachęcił do powtórki, choć był ok :). Ja po prostu jestem mało wymagająca przy żelach i wolę taniej ;).
Lawendowe masło do ciała Cuccio było bardzo przyjemne, z chęcią zużyłam do... rąk ;). Bogate, treściwe, ale wchłaniało się w dużej mierze. Świetnie nawilżało i odżywiało skórę, choć nie mam przekonania, czy sama bym kupiła. Przyjemniaczek, który mnie w sobie jednak nie rozkochał ;).
Na temat skarpetek złuszczających Purederm mam mieszane odczucia. Trzymałam na stopach około 70 minut, po czym przez prawie tydzień zupełnie nic się nie działo. A później skóra schodziła przez jakieś 2 tygodnie, więc łączny czas do uzyskania normalnego wyglądu stóp od użycia to jakieś 3 tygodnie (więcej, niż deklaruje producent). Moczenie w misce trochę pomagało, ale nie tak, żeby super. Skóra też niby schodziła, ale raczej małymi płatkami, niż jakimiś grubymi płatami ;). Stopy obecnie owszem, są odczuwalnie gładsze, ale czy zachwycająco? Raczej średnio. Prawdopodobnie napisałabym tu teraz, że uzyskiwany efekt może też zależeć od wyjściowego stanu stóp, ale o tych konkretnych skarpetkach Purederm czytałam już trochę średnich lub słabych opinii więc coś czuję, że mogłoby być jednak lepiej. Ale jeszcze tego nie wiem, nie mam porównania, bo to moje pierwsze takie skarpetki, uwierzycie? ;). Oczywiście o ich istnieniu wiedziałam od dawna, ale nie mogłam się przekonać do spróbowania, póki same nie wpadły w moje ręce. Pierwsze koty za płoty - do tych nie wrócę.
W tym miesiącu zużyłam też plastry do depilacji Byly Teens, ale jakiś czas temu wyrzuciłam pudełko, a przecież nie pokażę tu wykorzystanych plastrów do depilacji! :P Użyłam ich do rąk i świetnie dały sobie radę! Może nie w 100%, ale miały na tyle trudne zadanie, że i tak jestem bardzo zadowolona ;). Kiedyś były w Naturze, ale dawno ich nie widziałam.
Szampon Garnier Hydra Fresh wylądował w ulubieńcach lipca (w duecie wraz z odżywką) :) Dobrze mył, nie plątał włosów, gwarantował świeżość i pięknie pachniał. Mogłabym do niego wrócić :) Włosy były jednocześnie nawilżone i nieobciążone, czyli w 100% spełniał swoje zadanie!
Z kolei o szamponie oczyszczającym Yves Rocher purifying naczytałam się tyyyyyle pozytywów, że koniecznie chciałam go spróbować. Lubiłam go za to, że dobrze mył i nie plątał włosów nadmiernie. Ale za to nie lubiłam za... zapach. Pokrzywowy, bardzo naturalny, jakbym potarła jakąś roślinę w dłoniach lub przełamała łodygę, jakby gorzkawy. Raczej nieprzyjemny i długo się utrzymywał niestety. Codziennie słyszałam marudzenie męża z łazienki, że mu to śmierdzi ;). Nie wpłynął na dłuższą świeżość, ogólnie ok, ale bez szału. Gdyby pachniał przyjemnie, może bym do niego wróciła, bo to przyzwoity szampon, ale jak mam się męczyć, to wolę inne.
Odżywka Garnier Hydra Fresh jest tak cudowna, że odkąd spróbowałam pierwszego opakowania (dzięki testom na wizażu), zużyłam ich już kilka i mam kolejne w zapasie. Cudnie pachnie, ułatwia rozczesywanie, nabłyszcza i wygładza włosy, ale nie obciąża. Uwielbiam <3. Jest lżejsza od mojej innej ulubienicy Goodbye Damage, ale tamta mi się odrobinkę znudziła, więc jak znalazł. Również wylądowała w ulubieńcach lipca (z szamponem, ale z innymi myjadłami również chętnie współpracuje).
Mój kolejny HIT! Odżywka Balea Oil Repair to cudotwórca ;) Moje włosy są po niej MEGA wygładzone, śliskie, dociążone i dają efekt pięknej, błyszczącej tafli <3. Jest ciężka, więc raczej nie do codziennego stosowania (i zawiera proteiny, więc też warto uważać), ale przed każdym większym wyjściem dawała mi +5 do pewności siebie dzięki włosom :D. A, no i pięknie pachnie, jakoś tak budyniem czekoladowym. Ten egzemplarz dostałam od hellojzy :*
Z kolei odżywka w piance Pantene Aqua Light nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Zużyłam bez bólu, ale też bez wow. Rzekłabym - przeciętniak. Ani nie jest super lekka, żeby faktycznie włosy miały większą objętość (choć z moimi ciężkimi jest to bardzo trudne). Nie uzyskałam też dłuższej świeżości, przetłuszczały się jak zwykle. Odżywka nie jest też na tyle nawilżająca, żeby uzyskać ładnie wygładzone, czy nabłyszczone włosy. W miarę łatwo się rozczesywały, wyglądały poprawnie. Nie za bardzo wiem, co tu pochwalić - no chyba, że wydajność. Przy piance bałam się, że zniknie w oczach, ale nie, używałam i używałam ;). Taka tam odżywka, mogłabym kupić ponownie, ale tylko w promocji.
Z kolei odżywka Beaver Tea Tree była bardzo słaba. Miała dziwny zapach, niewydajną formułę (wystarczyła mi może na dwa razy? chyba nawet niepełne), trudno mi było rozczesać po niej włosy, były też suche i matowe :/ Lekka owszem, ale żeby aż tak?
Farba obecna w prawie każdym denku, nie będę się powtarzać, uwielbiam ;)
A to z kolei odżywki z powyższej farby, ale "dodatkowe". Dlaczego tak? Otóż jakiś czas temu kupiłam farbę Multi Cream, ale odcień niestety do mnie nie pasował. Niestety kupiłam aż 4 opakowania, więc po zużyciu jednego nie miałam co zrobić z trzeba pozostałymi :P Chciałam je komuś oddać, ale nikt nie wyraził zainteresowania, więc po iluś miesiącach zalegania na półce wyrzuciłam farby, a zachowałam rękawiczki i maski. W ten oto sposób zostały mi 3 dodatkowe tubki z maską - jedna została zużyta wcześniej, a dwie teraz.
Maseczka do włosów z keratyną Joanny jest świetna! Fajnie, że można ją też kupić osobno i planuję to kiedyś zrobić. Fantastycznie odżywia, nawilża i zmiękcza włosy. Dodaje mega blasku i takiego prawdziwego kopa :). Rozczesują się jak marzenie i wyglądają pięknie.
O balsamie do włosów Delia Cameleo nic nie powiem bo... saszetka nie wystarczyła mi nawet na jedno użycie! Fakt, mam długie włosy, ale trochę żenada. Musiałam więc dołożyć innej i nie wiem, jak zachowa się solo. Farba trafiła do mnie w jednym z pudełek kosmetycznych w totalnie nietrafionym odcieniu (BEZ KOMENTARZA), więc podobna sytuacja jak wcześniej - wyjęłam rękawiczki i odżywkę, a farba poszła do kubła, bo nikt nie chciał przygarnąć.
Maskę do włosów 7th heaven Coconut Protein Rescue Masque miałam już po raz drugi. Pięknie nabłyszcza i odżywia włosy, saszetka zawiera bardzo dużo produktu więc wystarczy nawet na bardzo długie włosy. Niestety przeokrutnie śmierdzi kokosem w najgorszym możliwym wydaniu. Mega sztucznym, mega gryzącym, obrzydliwym. Jak na złość, zapach utrzymuje się przepotwornie długo, do kolejnego mycia i nie chce zwietrzeć, więc nigdy więcej. Jeżeli znowu trafi w moje ręce, może i zużyję, ale na pewno nie wydam na nią pieniędzy. Lubię zapach kokosa, ale NIE taki.
Toniku Ziaja liście manuka używałam to skóry głowy :P Liczyłam na to, że ograniczy wydzielanie sebum, ale nie dał rady. No cóż :P
Chusteczki Dada Sensitive, bardzo dobre, choć teraz są jakieś dziwnie tłusto-lepkie... Wcześniej tak nie było...
Płatki kosmetyczne Isana, lubię za miękkość i gładkość ;)
Dwa pilniki - jeden Diamond Cosmetics wyrzucam bo gradacja 80 to dla mnie za mało, wolę delikatniejsze. A drugi bo stary i zużyty (180/100), ale też go nie lubiłam, odnosiłam wrażenie, że 180 w Provocater jest bardziej szorstkie niż 180 np. w Semilacu.
Płyn do soczewek Clean Active bardzo mnie rozczarował! Dostałam go chyba gratis do soczewek w szkla.com, ale nie dorasta do pięt mojemu ulubionemu B-Lens. Nie zmiękcza ich tak dobrze i nie zapewnia takiego komfortu, często "coś mi nie grało" na oku.
Puder Rimmel Stay Matte to u mnie stały bywalec :) Lubię go za jasny, lekko żółtawy odcień (w praktyce transparentny, ale wizerunek jasnego żółtka daje mi komfort psychiczny :P) i to, że to taki nieproblematyczny puder prasowany na co dzień. Matuje, ale nie super płasko, lekko wygładza, ale nie jest to jakiś szczególny blur. Nie matuje na długo, ale zły też nie jest. Po prostu przyzwoity puder w dobrej cenie (ok. 14 zł online za 14g, podczas gdy jego następca Lasting Finish to ok. 23 zł za... 7g!). Lubię w nim też to, że nie jest zbyt delikatnie sprasowany i nie ma dużej tendencji do pękania i kruszenia, bez problemu można go nosić w torebce. Jedynie opakowanie takie mega tandetne i wykonane z kiepskiego plastiku, ale wybaczam ;). Mam jeszcze jedno opakowanie.
Gąbeczki do korektora Blend it! są już trochę stare i się ich pozbywam. Ogólnie są super i spełniają swoją rolę w 100%, mięciutkie i dobrze wklepują korektor, ale takie maluszki ciężko się trzyma i wolę użyć szpiczastego końca dużego jajka do podkładu. Jakoś tak nie leży mi to w palcach zbyt wygodnie, często mi wypadały. Ta po prawej wpadła mi kiedyś rano do herbaty i mimo natychmiastowego wyjęcia i umycia odbarwiła się na amen i już nigdy jej nie doczyściłam (nie piłam już tej herbaty oczywiście :P).
Dwa wyrzutki - podkład Bell Hypoallergenic wylądował w rozczarowaniach października, nawet wrogowi bym go nie podarowała, więc wyrzucam bez żalu. Wszystko przeczytacie w tamtym wpisie, szkoda na niego klawiszy... Z kolei baza pod cienie Absolute New York nawet nie wiem, czy jest dobra, bo producent schrzanił opakowanie i pękło na amen po pierwszym otwarciu i zamknięciu. Więcej w rozczarowaniach grudnia.
Odnoszę wrażenie, że to denko jest rekordowe w tym roku, bo z ogromną trudnością uchwyciłam wszystkie produkty na zdjęciu zbiorczym na moim stanowisku, musiałam prosić męża, by przytrzymał mi blendę bo sama nie dałabym rady. To była niezła gimnastyka dla nas obojga!
Znacie coś z powyższego denka? :)
W 2018 roku chciałabym się wygrzebać z zapasów i kosmetycznie ograniczyć, ale to jeszcze trochę potrwa ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz