Ten wpis nie miał dziś powstać. W zasadzie to nie miał dziś powstać żaden, bo jutro pojawi się post z nowościami lipca. Jednak od wczoraj ogarnia mnie pewnego rodzaju oburzenie i jeżeli nie napiszę o tym teraz, to pewnie już nigdy ;)
Węgiel aktywny (również: aktywowany, leczniczy) jest teraz na topie. Powstaje coraz więcej kosmetyków z tym składnikiem, co akurat jak najbardziej popieram - posiadam skórę problematyczną, trądzikową (podłoże hormonalne), mieszaną, wymagającą oczyszczenia, regulacji sebum i rozjaśnienia, więc to "mój kierunek". Według Biochemii Urody (→
źródło) taki węgiel ma zdolność do "pochłaniania toksyn, zanieczyszczeń, sebum oraz szkodliwych substancji", ma wchłaniać nadmiar tłuszczu, a nawet obumarłe komórki naskórka. Jego zadaniem jest oczyszczanie skóry, zwężenie porów, ograniczenie przetłuszczania. Ma właściwości antybakteryjne, delikatnie eksfoliacyjne i wyrównujące koloryt. Super, dokładnie tego szukam!
Odnoszę wrażenie, że najmocniej wypromowała się marka Bielenda ze swoją serią węglową CARBO DETOX, w której skład wchodzą nie tylko maseczki, ale również myjące żele węglowe, olejek węglowy pod prysznic, szampon, odżywka i maska węglowa, węglowy peeling do ciała a nawet smoliście czarny krem do twarzy!
Postanowiłam się skusić na
dwie maseczki węglowe - dorzuciłam je "przy okazji" zakupów na eZebra, ale ich dostępność jest bardzo dobra (drogerie stacjonarne), więc wcale nie trzeba zamawiać online. Wzięłam
niebieską (detoksykuje, odświeża, nawilża) i
różową (detoksykuje, odświeża, odmładza). Różowa pojawiła się w →
zużyciach marca i kwietnia, zaś niebieska w →
zużyciach stycznia i lutego, więc to już trochę "stare dzieje" ;)) Maseczki mają intensywną,
ciemną barwę (w końcu to "węgiel"!) i bardzo
ciężko się spłukują. Dodatkowo
mocno barwią (i na amen) więc zniszczyły mi gąbeczkę do zmywania maseczek. Wybaczcie, ale kompletnie nie pamiętam już ich
zapachu - niemniej jednak gdyby był nieprzyjemny, na pewno zapadłby mi w pamięć ;) Pamiętam jednak
działanie - pamiętam je aż za dobrze, bo było... ZEROWE. Jaką cerę miałam przed maseczką, taką samą zastałam po jej (trudnym) zmyciu. Nic się nie wydarzyło, skóra nawet nie wyglądała ładniej doraźnie, równie dobrze mogłabym niczego nie użyć. Takie same wrażenia odniosłam przy obu wersjach. Szkoda, bo na drugim miejscu jest glinka, więc chociaż na nią liczyłam (a glinki uwielbiam).









Na temat tych masek pojawiło się kilka dyskusji (na blogach i na wizażu), że tak naprawdę nie zawierają w sobie aktywnego węgla. Aktywnego węgla należy szukać po następujących nazwach (m.in.):
Charcoal Powder, Active Charcoal Powder, Activated Charcoal Powder, Bamboo Charcoal Powder. Tutaj mamy
Carbon Black. Według →
Przystanku Uroda, jest to zaledwie BARWNIK, a nie węgiel. W dodatku pozyskiwany z przerobu ciężkich frakcji ropy naftowej. Podobnie u →
PiggyPEG. Z kolei →
na wizażu toczyła się dyskusja, że podstawowym składnikiem pigmentu carbon black jest węgiel - ktoś inny temu stanowczo zaprzeczał, twierdząc że węgla jest tam śladowa ilość. Komu wierzyć?
Powiem tak - bardzo ciężko jest mi się do tego ustosunkować. Nie jestem naukowcem, nie studiowałam chemii, nie pracuję w laboratorium ani w żadnym zawodzie związanym z tworzeniem kosmetyków. Nie jestem więc w stanie ocenić, czy tam węgiel jest, czy go nie ma. Nie wiem, w jaki sposób pozyskiwany jest ów barwnik i czy po takim pozyskaniu posiada jakiekolwiek właściwości aktywnego węgla. Niemniej jednak w takich chwilach zapala mi się czerwona lampka z tyłu głowy i skoro producent nie dał po prostu Charcoal Powder, a Carbon Black budzi tyle wątpliwości, to coś tu jest nie tak. Dodam jeszcze, że obie te maseczki zwyczajnie się u mnie nie sprawdziły i bez względu na to, czy ten cholerny węgiel tam jest, czy go nie ma, dla mnie są słabe.
Maseczki zużyłam już dawno temu, w sumie zdążyłam o nich zapomnieć i prawdopodobnie nigdy bym o nich nie napisała (oprócz tego, że pojawiły się w denkach). Głównym powodem, dla którego powstał ten wpis, było moje wczorajsze użycie węglowej maseczki Conny. Kupiłam ją kiedyś w promocji, chyba w Naturze, za niewielkie pieniądze. Około 5 złotych, jakoś tak - jak na maseczkę w płacie (lub płachcie, jak kto woli), to naprawdę niewiele. Nawet nie sprawdzałam składu, po prostu wrzuciłam do koszyka. Chciałam wziąć też ślimakową, bo ją bardziej kojarzyłam z blogów, ale nie było.
Maskę pokazywałam wczoraj na Insta Stories:
(nie męczcie swojego karku, skład wrzucę jeszcze niżej, poziomo :))

Nie wiem, może mam problemy ze wzrokiem, ale ja tu węgla NIE WIDZĘ. Co z tego, że producent pisze o super zbawiennym działaniu aktywnego węgla, skoro równie dobrze mógłby tam podać przepis na zupę i miałoby to podobną wartość edukacyjną. Z Biochemii Urody dowiedziałam się, że ich węgiel aktywny jest pozyskiwany z łodyg bambusa, spalanych w 1000 st. C. W składzie maski CONNY nie widzę niczego związanego z węglem, ale łącząc te dwa fakty, dostrzegam tam Bambusa Vulgaris Extract. Ponownie jest to składnik budzący wątpliwości, ponieważ jest to po prostu wyciąg z bambusa. Raczej nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek spalaniem i pozyskiwaniem węgla aktywnego. Fajnie, że jest, ma dużo ciekawych właściwości, ale gdzie jest ten cholerny węgiel?! Dodam jeszcze, że gdyby maska miała jakikolwiek procent węgla, byłaby choć trochę szara, a nie idealnie przezroczysta (materiał jest biały, ale esencja przezroczysta). W końcu węgiel barwi jak szalony!


Z uwagi na to, że jestem "świeżo po użyciu", jestem w stanie na jej temat powiedzieć więcej. Płat maski jest bardzo dobrze nasączony - po wyjęciu nawet mi kapnęły ze dwie krople (dobrze, że zakładałam nad umywalką). Jest duży, dla mnie za duży, ale mam drobną buzię i się do tego przyzwyczaiłam. Pozaginałam sobie nadmiar tu i ówdzie i było w porządku. Dobrze trzymał się twarzy, w międzyczasie siedziałam przy komputerze i w żaden sposób nie utrudniało mi to żadnych czynności. Producent zaleca trzymać 15-20 minut, ja po 10 minutach obróciłam płat na drugą stronę (żeby wykorzystać nasączenie z drugiej strony) i trzymałam drugie tyle, czyli razem 20 minut. Po zdjęciu skóra była delikatnie lepka, ale... NIC się nie wydarzyło. Skóra nie była rozjaśniona, nie była uspokojona, zaczerwienienia nie były uspokojone, żadnego oczyszczenia, zaskórniki na nosie wyglądały jak zawsze, nawet pory nie były zwężone. Ech! Ostatnio używałam tylu fajnych masek - czy to zwykłych do zmywania, czy to właśnie w płacie - które dawały taki efekt, że aż się chciało patrzeć na swoją skórę w zbliżeniu. A tu? NIC... Ale opakowanie wydawało mi się jakieś takie za ciężkie do wyrzucenia - zajrzałam do środka, rozklejając dwie ścianki, a moim oczom ukazała się cała masa płynnej esencji na dole. To by tłumaczyło, dlaczego maska mi kapnęła - płynu w środku było naprawdę dużo. Pomyślałam sobie, że w sumie dobrze - wylałam odrobinę na dłoń (chwilę po zdjęciu maski z twarzy) i jeszcze trochę doklepałam. Płyn ma dość gęstą, bardziej żelową niż płynną postać, twarz była odrobinę lepka. Po kilku godzinach zauważyłam, że moje szczyty kości policzkowych są delikatnie zaczerwienione. Nie przejęłam się tym jakoś bardzo i w sumie dobrze, bo rano obudziłam się z dość ładną, rozjaśnioną skórą. Moja pierwsza myśl - o, fajnie, maska zadziałała "z opóźnieniem", potrzebowała czasu. Ale gdy tylko umyłam skórę twarzy, wszystko od razu wyglądało jak zawsze, bez żadnej różnicy, także długo się tym efektem nie cieszyłam :D
Znowu nie jestem w stanie się w 100% ustosunkować, ale myślę sobie jedno. Jeżeli konsument musi szukać, dociekać, dowiadywać się, czy w tej nieszczęsnej masce jest węgiel, czy go nie ma, jeżeli skład budzi wątpliwości i jest tyle rozbieżnych opinii na ten temat - to coś jest nie tak. Daliby Charcoal Powder i sprawa byłaby jasna. To nie jest luksusowy składnik, by chcieć go unikać w celu cięcia kosztów.
Ja ze swojej strony gorąco polecam zakup aktywnego węgla w aptece (ja dałam na pewno mniej niż 10 zł za 20 kapsułek, ale na DoZ widzę też 30 kapsułek za 5,99 zł innej firmy). Na jedną maseczkę wystarczą dwie kapsułki i mamy pewność, że węgiel tam na pewno jest ;) Zdecydowanie polecam zakup kapsułek zamiast tabletek - tabletki trzeba dokładnie rozkruszyć, zaś kapsułki wystarczy otworzyć lub przeciąć i wysypać zawartość, mniej zabawy.
Istnieje mnóstwo przepisów na maseczkę z węglem - z miodem, jogurtem, kefirem, glinką, sodą, zaś węgiel z żelatyną i wodą jest polecany na zaskórniki (maseczka peel-off typu Pilaten, tyle, że naturalna).
Edytowano 07.08.2017 - Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz ;) Jeżeli planujecie zrobić sobie maseczkę DIY, nie polecam zakładać jasnej bluzki lub ulubionej piżamki. Maseczka brudzi bardzo, więc radzę zachować ostrożność :)
Jeżeli ten wpis przeczyta ktoś o konkretnej wiedzy na temat węgla w tych maskach - będę wdzięczna za komentarz :)
A Wy co sądzicie na ten temat?