czwartek, 4 stycznia 2018

Ulubieńcy i rozczarowania | grudzień 2017

Zanim przystąpię do podsumowania roku, wyodrębniając największe perełki kosmetyczne, chciałabym najpierw podsumować grudzień, który kosmetycznie również obfitował w zachwyty i rozczarowania, choć są to emocje mniejszego kalibru, niż te roczne top of the top :). No i z rocznymi podsumowaniami jestem jeszcze w szczerym polu więc mam nadzieję, że uda mi się to ogarnąć :). 

Nie wszyscy ulubieńcy miesiąca to moje nowości. Niektórych znam już nawet od kilku lat, ale w grudniu postanowili zachwycić mnie ponownie :)

Ulubieńcy

Zoeva Basic Moment, Maybelline Affinitone korektor, kuleczki rozświetlające Kobo, matowa pomadka w płynie Moov Coquette, róż mineralny Annabelle Minerals Romantic

Akurat ta paleta Zoevy to jest u mnie nowość. Kupiłam ją sama sobie na urodziny (a przynajmniej tak to sobie tłumaczę) bo akurat było -20% na Zoevę w MintiShop z okazji Cyber Monday. I choć zakup dwóch palet (bo kupiłam Cocoa Blend i Basic Moment) był na mojej liście raczej dalszych priorytetów, które równie dobrze mogłabym kupić nawet i za kilka miesięcy, to tak duża zniżka na mnie zadziałała. Cocoa Blend bardzo chciałam nabyć już od dawna, zaś z Basic Moment jakoś tak wyszło. Na początku miałam małego kaca pozakupowego, ale później okazało się, że ta paletka jest TAKA CUDOWNA, że nie ma czego żałować! Ze zniżką wychodziło 71 zł z groszami. Myślałam, że to Cocoa Blend stanie się moją ulubienicą, bo palety z silnym kontrastem kolorystycznym zawsze bardziej chwytają za serce, ale nie tym razem. 

Zoeva Basic Moment to paleta, która wydaje się mdła i nijaka. Jest jasna, nie oferuje silnych kontrastów kolorystycznych. Nigdy mnie jakoś nie chwytała za serce bo w sumie to trochę nuda. ALE spójrzmy prawdzie w oczy - czy to właśnie nie po takie odcienie większość osób sięga najczęściej? Czy naprawdę codziennie robimy wymyślne i intensywne makijaże? Niektórzy pewnie tak, ale większość raczej nie :). Intensywne kolory czasem bardziej cieszą w palecie (by popatrzeć) niż w praktyce na oku (by użyć)... Moje makijaże w praktyce zwykle są delikatne i gdy tylko ją pomacałam, od razu skradła moje serce! Jeden rządek jest cały matowy, a drugi cały połyskujący. Kolory są bardzo bezpieczne, jasne. Można nimi wyczarować przepiękny, dzienny, upiększający makijaż. Taki, który wyrówna koloryt powieki i nada trochę głębi spojrzeniu czymś ciemniejszym w załamaniu. Nie trzeba bać się pigmentacji, bo odcienie są jasne i nie sposób zrobić sobie plamy. Jest szalenie piękna, szalenie praktyczna i już kilka dni po zakupie użyłam 7 z 10 cieni, a to w moim przypadku szał ;). Ten cień obok beżowego na skórze staje się ładną brzoskwinką, w której czuję się fantastycznie. Z kolei ten najciemniejszy brąz ładnie wygląda na brwiach i przy linii rzęs. Nie żałuję ani grosza, przyda się nawet przy mocniejszych makijażach, posiłkując się kolorami z innych palet. Jeżeli lubicie dzienne, delikatne makijaże, to ta paletka jest dla Was :) Wydaje mi się nawet ładniejsza od Naturally Yours! Jestem nią tak bardzo zauroczona, że po zakupie kilkakrotnie chodziłam do męża by się pochwalić tym, jaka ona piękna (patrzył na mnie z politowaniem, ale wie, że jeżeli dzieje się coś takiego, to znaczy, że naprawdę jestem zachwycona bo zwykle do zakupów się nie przyznaję :D) 

Zoeva Basic Moment paleta cieni nude

Korektor Maybelline Affinitone znam nie od dziś, ale na jakiś czas został zapomniany. Gdy ostatnio sięgnęłam po niego ponownie, w mojej głowie zabrzmiało głośne pytanie "dlaczego ja go ostatnio nie używałam?!". Nie jest to korektor wybitny, ale dla mnie bardzo dobry. Dość jasny, ma ciepłe tony, dobrze kryje (ale nie full cover), a przy tym wygląda świeżo na skórze. Nie jest suchy, nie postarza jak wiele innych korektorów. Taki po prostu drogeryjny przyjemniaczek! :) Do ideału brakuje mi większego krycia, ale to się zwykle wiąże z gorszym efektem pod oczami ;).

Swatche znajdziecie tutaj: Przegląd jasnych korektorów i kamuflaży

Korektor Maybelline Affinitone 01

Płynna pomadka Moov w odcieniu Coquette to produkt pochodzący z Kontigo (Moov to ich marka własna). O ile sama myśl o nich budzi we mnie niesmak (co wyjaśniłam w nowościach grudnia), to tej pomadce uroku nie odmówię. Ma ładne, dość oryginalne opakowanie z bardzo wygodnym aplikatorem (łezka ze szpiczastym końcem), miły dla nosa, owocowy zapach i przyjemną, dość lekką, nieściągającą formułę. Bardzo ładnie, równomiernie wygląda na ustach, nie sucho do przesady. Jest komfortowa dzięki swej lekkości, choć jak to bywa z matowymi pomadkami zastygającymi - może przesuszyć. Tym, za co ją uwielbiam jest kolor! To jedyny taki odcień w moich zbiorach i śmiem twierdzić, że kolorystycznie jest to jedna z moich najładniejszych pomadek i w grudniu maltretowałam ją na okrągło. To bardzo elegancki odcień pomiędzy różem a brązem, jest baaaardzo zgaszony i to mnie chwyta za serce! Nie jest chłodno-fioletowy (w takich odcieniach jest mi strasznie), ale też nie jest szczególnie ciepły. Bardzo, bardzo elegancki, cudowny odcień. Kojarzy mi się z serią NYX Lingerie, choć nie wiem, czy jest to uzasadnione :P. Niestety pomadka nie jest szczególnie trwała, zaczyna pomału blednąć już po około godzinie (!), a po 4 godzinach bez jedzenia zostaje już tylko baaaardzo delikatna mgiełka koloru. Na szczęście znika w sposób bardzo ładny - tak, jakby równomiernie parowała z całych ust. Stanowczo przestrzegam przed dokładaniem drugiej warstwy, bo wtedy jest katastrofa... 

Matowa pomadka w płynie Moov Coquette

Róż mineralny Annabelle Minerals (Romantic) jest mi znany od lat, nawet miałam go na swoim ślubie (!), ale w grudniu odgrzebałam go z szuflady i ponownie (jak w przypadku korektora Maybelline) zabrzmiało w mojej głowie głośne "dlaczego ja go tak dawno nie używałam?!". Idealny, jasny, dziewczęcy odcień różu. Upiększa, nie robi matrioszki, natychmiastowo dodaje buzi świeżości. Nie da się z nim przesadzić ;). Nigdy nie miałam pełnowymiarowego opakowania w tym odcieniu, ale w przypadku minerałków nawet próbka 1g to dużo (a miałam ich kilka, więc można powiedzieć, że pełnowymiarowe :D). Muszę jedynie ostrzec, że jest to róż bardzo jasny i na ciemniejszych karnacjach będzie niewidoczny. Tylko dla bledzioszków :). Przepiękny, świetnej jakości róż do policzków o ładnym balansie kolorystycznym - bo tu ponownie zbyt chłodne odcienie nie leżą na mnie najlepiej.

Swatche tutaj: Róże mineralne Annabelle Minerals (wszystkie odcienie prócz Coral)

róż mineralny Annabelle Minerals Romantic

Kolejny zapomniany ulubieniec, wygrzebany z czeluści szuflady. Dlaczego ja go tak długo nie używałam? ;))) Kuleczki rozświetlające Kobo (1 Bright Pearl) to naprawdę przyjemny produkt! Występują w 5 kolorach (biały, żółty, zielony, różowy, fioletowy), ale po zmieszaniu to i tak bez znaczenia :P Świetnie się sprawdzają do omiatania całej twarzy po utrwaleniu i zmatowieniu pudrem matującym. Dają ładny efekt satyny na twarzy, więc buzia przestaje być totalnie matowa, tylko nareszcie zaczyna odbijać światło w świeży, nienachalny sposób. Mają w sobie mikrodrobinki, które w normalnych warunkach są praktycznie niedostrzegalne, jeżeli już to z bardzo bliska w świetle sztucznym (a uwierzcie mi, na brokat jestem wyczulona). Bardzo ładnie nadają twarzy świeżości, szczególnie jeśli została chwilę wcześniej mocno zmatowiona by nie płynąć z sebum :). Jeżeli ktoś chciałby używać zamiast rozświetlacza - to nie to, te kuleczki są dużo, dużo subtelniejsze. I właśnie za tą subtelność je uwielbiam, tylko troszkę mi się o nich zapomniało ;). To taka kropka nad i w makijażu :).

kuleczki rozświetlające Kobo 1 Bright Pearl

Rozczarowania

Nie wszystkie rozczarowania grudnia to totalne buble, niemniej jednak każdy z nich pozostawił po sobie pewien żal, bo liczyłam na więcej... 

Bielenda Vanity złoty pył krem do depilacji, La Roche Posay Cicaplast Levres, Absolute New York baza pod cienie, pomadka Moov w kredce Flexibility, Mizon Snail Repair Eye Cream, puder myjący Make Me Bio, Cien pianka do mycia rąk

Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył podarowała mi Karolina (:*). Nie, żeby to była jakaś sugestia, po prostu czasem wymieniamy się z dziewczynami tym, czego same nie chcemy z bardzo różnych względów :). Ja akurat kremy do depilacji lubię, ale sama raczej nie kupuję, bo moim zdaniem są za drogie (w przeliczeniu na wydajność). Ale jak czasem coś wpadnie w moje ręce, to zużywam chętnie. Krem okazał się być bardzo przeciętny w kierunku słabego. To, że śmierdzi, to dla mnie normalne, bo każdy krem do depilacji śmierdzi ;). Ale zabrakło mi pożądanej skuteczności... Trzymałam go maksymalnie, ile się dało zgodnie z zaleceniami producenta (max. 10 minut) i efekt bardzo średni. Krem wystarczył mi na dwie depilacje samych łydek (!), w dodatku nieskuteczne. Trochę usunął, trochę zostawił, tak pół na pół, musiałam poprawiać. Co prawda włoski, które zostały, były wyraźne słabsze i po pociągnięciu pęsetą same się urywały przy skórze no ale hej, przecież nie będę prawie całej nogi skubać ręcznie. 

Krem do depilacji Bielenda Vanity Złoty Pył

Krem pod oczy Mizon Snail Repair Eye Cream będzie dla wielu osób zaskoczeniem. Ale jak to, przecież to hit na blogach! Ja też na początku wypowiadałam się o nim pozytywnie, ale dłuższe stosowanie dało o sobie znać. Z plusów mogę wymienić, że wcale nie jest drogi (jak na pojemność, wydajność i skład - 80% filtratu ze śluzu ślimaka), ma elegancki, szklany słoiczek, przyjemny zapach i konsystencję (bardzo leciutka, niemal żelowa), nadaje się pod makijaż, napina skórę pod oczami. No tak... Ale jest tak bardzo lekki i ściągający, że po 2 miesiącach stosowania moja skóra pod oczami przechodzi kryzys. Czuję się o co najmniej 5 lat starsza i aż nie mam ochoty się uśmiechać, szczególnie jeśli mam przypudrowany korektor pod oczami. Czuję, że skóra jest koszmarnie przesuszona i dawno nie było tak źle. Krem pod oczy powinien nawilżać skórę, a nie ją wysuszać! Teraz zmieszałam sobie porcję kremu (w osobnym słoiczku) z olejem sojowym i kroplą gliceryny (bo to akurat miałam pod ręką) i próbuję się jakoś ratować bogatszą wersją. To może być przyjemny krem na dzień, ale na pewno nie do całodobowej pielęgnacji okolic oczu, trzeba się wspomóc czymś bogatszym.

Krem pod oczy Mizon Snail Repair Eye Cream

La Roche Posay Cicaplast Levres leży na moim biurku już od października i nie umiemy się polubić. Nie przepadam za takimi tubkami do ust, ale to akurat najmniejszy problem. Gdyby producent opisywał go jako balsam wyłącznie barierowo-ochronny, to obietnice byłyby spełnione. Przynosi ulgę, łagodzi ściągnięcie ust, natłuszcza - to prawda. Ale gdy już "się zje", to w sumie nic więcej z tego nie wynika. A producent obiecuje też, że ma mieć właściwości regeneracyjne, usta mają być nawilżone, a widoczność spękań i bruzd ograniczona. A tak nie jest ;). Poza ulgą i natłuszczeniem nie dzieje się nic, nawet jak się smaruję po kilka razy dziennie. No i tak używam mocno na siłę zastanawiając się "wyrzucić czy się męczyć dalej?" ;)...

La Roche Posay Cicaplast Levres balsam barierowy

Żeby była jasność, puder myjący Make Me Bio nie jest bublem. Ale miałam zamiar go jakiś czas temu kupić, aż któregoś razu odsypkę podarowała mi Justyna (:*). Zużyłam go z myślą "rany, jak dobrze, że go nie kupiłam!" więc tak, jest rozczarowaniem ;). Ma przyjemny, jakby lekko zbożowy zapach (ale taki bardzo naturalny), bardzo kojący i uspokajający, skóra po użyciu była bardzo miękka, gładka i nieściągnięta. Ale używanie takiego pudru to jakaś katastrofa. Zdecydowanie trzeba sobie mieszać porcje w jakimś osobnym pojemniku. Czytałam na jednym z blogów, że mieszanie na dłoni jest niewygodne, pomyślałam wtedy "eee tam, pewnie przesadzasz" i na zupełnym luzie nasypałam sobie pudru w zagłębienie dłoni, dodałam kilka kropel i... "o matko.". Puder po dotknięciu z wodą robi takie "puff" i eksploduje w powietrze robiąc zasłonę dymną, wcale nie chce się za szczególnie łączyć z wodą (mieszam i mieszam, a tu osobno puder i osobno woda), trzeba się trochę namachać, by jakkolwiek się z nią wymieszał (podczas gdy druga połowa fruwa w powietrzu). A gdy już łaskawie powstała z tego papka, którą nałożyłam na twarz, grudki pudru odpadały z niej na umywalkę, więc samo mycie też nie przebiega jakoś super. To może spełniać jakieś funkcje łagodnie peelingujące (po 2 użyciach się nie wypowiem), ale nie należy do najprzyjemniejszych. To nie jest produkt zły, absolutnie. Moja twarz po użyciu wyglądała bardzo ładnie, a zostawienie w roli maseczki mogłoby przynieść jeszcze lepsze rezultaty bo bazuje na glince. Naprawdę w to wierzę! Ale mi się po prostu nie chce z tym babrać. Używam różnych kosmetycznych dziwactw, ale to już jest dla mnie za wiele... Niemniej jednak rozczarowaniem jest tylko kwestia wygody użycia.

puder myjący Make Me Bio

Baza pod cienie Absolute New York była jednym z elementów kosmetycznej niespodzianki, którą wygrałam w konkursie u Pauliny :). Nie będzie mi dane spróbować, czy jest dobra, bo producent schrzanił opakowanie na potęgę. Standardowa sytuacja: nie macam kosmetyku przed zrobieniem zdjęć, nastaje dzień zdjęć, robię fotki opakowania z zewnątrz, aplikatora, robię swatcha, nałożyłam sobie przykładowe cienie na bazie i bez. Wszystko przebiega bez zarzutu, jak zwykle, zakręcam opakowanie i... opakowanie pęka. W takim miejscu, że jest cały czas otwarte i przez 24h/d ma dostęp powietrza - ekstra. Mogę sobie bez wysiłku urwać całą górę. Co ciekawe, baza chyba nie jest zastygająca, bo przy wylocie nawet po kilku dniach nic nie zaschło, nadal jest płynno-tłuste. Ja nie bardzo mam ochotę używać czegoś, co ma non stop kontakt z powietrzem, zresztą wrzucenie opakowania do szuflady może się skończyć wyciekiem, więc dziękuję. Nie wiem, z czego producent zrobił to opakowanie, ale zamknęłam je zupełnie normalnie, nie na siłę. 

Baza pod cienie Absolute New York Eyeshadow Primer

Dopiero pisząc o pomadce w płynie Moov (jako ulubieńcu) przypomniało mi się, że przecież mam jeszcze drugą, której nie znoszę, więc w sam raz na bubla. No to dogrywka ze zdjęciami ;)

Pomadka Moov w kredce jest dla mnie straszna. Pierwsza kwestia jest taka, że po raz kolejny przejechałam się na beznadziejnych swatchach w internecie. Wydawała się ładnym, ciepłym (!), różowym nudziakiem. W rzeczywistości jest to bardzo chłodny róż, który ma w sobie dużo fioletu, a takie pomadki mi zupełnie nie pasują. W rzeczywistości zupełnie nie widzę tego, co widzę na tamtym swatchu, który skłonił mnie do zakupu :/. Ale już pomijając kwestie koloru, jest też koszmarnie twarda. To chyba najtwardsza kredka do ust, jaką kiedykolwiek miałam. Golden Rose Crayon są takie przyjemne, mięciutkie, kremowe, tak gładko suną po ustach... <3 Tą muszę bardzo mocno przycisnąć do ust i je wręcz maltretować, by zostawić jakiś kolor, jeździć z dużym naciskiem kilka razy w tym samym miejscu. Gdy już pomaluję usta, wyglądają ładnie, kolor jest równomierny, pomadka komfortowa i nieściągająca. Ale mamy zimę, moje usta są przewlekle spierzchnięte, takie mocne ich ciągnięcie jest mega nieprzyjemne i niepożądane. Nigdy nie miałam aż tak twardej kredki. Szkoda ust, by je tak szarpać...

Pomadka Moov w kredce Flexibility

Te pianki do mycia rąk Cien również nie są według mnie bublami. Co nie zmienia faktu, że mnie rozczarowały. Wiele osób twierdzi, że wysuszają ręce - ja w sumie nie odnotowałam różnicy (i tak mam masakrę w okresie grzewczym), ale radzę mieć to na uwadze. Z całą pewnością nie mają żadnych walorów pielęgnacyjnych ;). Puszysta pianka jest bardzo przyjemna w użyciu, choć niezbyt wydajna. Pianki pojawiły się w nowościach listopada, a już jestem na wylocie trzeciego opakowania (a w domu tylko dwie osoby - ja i mąż). Wersja złocista morela i lilia wodna pachniała nieprzyjemnie, sztuczno-gryząco, drażniła mnie. Wanilia jest nawet ok, choć nadal sztuczna (a dodam, że lubię waniliowe zapachy). Chyba tylko mango mi się podobało... Ale co z tego, skoro zapachy są ledwie wyczuwalne i nie utrzymują się na dłoni? Baaaaardzo nijakie te pianki, niczym nie zachwycają. Wersję mango może kiedyś kupię, ale nie tak, żeby teraz-natychmiast. Jeżeli nigdy, to też się obejdzie... Warto spróbować, ale nie ma co oczekiwać cudów. Pielęgnacji brak (a nawet ryzyko przesuszenia), zapachy słabe i ledwie wyczuwalne, słaba wydajność, a pianki kosztują 3,99 zł...

Cien pianki do mycia rąk z Lidla

Jestem miło zaskoczona, bo w tym miesiącu wyróżniłam aż 5 ulubieńców, z czego 3 znam od wielu miesięcy. Czasami porządki w szufladach pozwalają na nowo odkryć fantastyczne, ale odrobinę zapomniane produkty.

Jeżeli chodzi o rozczarowania - nie wszystkie są tu bublami, niektóre mają świetne działanie, ale nie zagrało coś innego, więc mój ostateczny stosunek jest niechętny i jest gorzej niż przeciętnie...

Znacie te kosmetyki? Mamy podobne wrażenia? :)
Absolute New York Annabelle Minerals Cien Kobo La Roche-Posay Make Me Bio Makijaż oczu Makijaż twarzy Makijaż ust Maybelline Mizon Moov Pielęgnacja twarzy ulubieńcy Zoeva

Dziękuję za odwiedziny! :)

Jeżeli podoba Ci się tutaj - polub mnie na Facebooku oraz Instagramie,
będzie mi bardzo miło, a Ty nie przegapisz żadnych nowości! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz